Zmrok. Kolejny późny, zimny wieczór. Kolejna lekcja nieistnienia. Uporczywa cisza. Tylko pustka dokucza swoim szumem. Myślami w przerażającym lesie. Wędruję ślepymi uliczkami za Twoim głosem. Nie ma już nic. Nie ma tlących się iskierek, bo to ognisko już dawno zgasło. Gubię się gdzieś pomiędzy ogromnymi drzewami wspomnień, które przyprawiają o lęk. Mijam się z myślami, które rodzą dziwny skurcz żołądka i arytmiczne bicie serca. Powietrze tej nocy dusi. Zgubiłam swą ścieżkę. Zgubiłam drogę do Ciebie podczas kolejnej nieprzespanej nocy. I znowu wita mnie szary świt. Tego poranka ponownie będę topić swoje lęki i smutki w gorzkiej, czarnej herbacie. A po zachodzie znów szukać będę swojej ścieżki...
Chcę być ślepy i niemy i nie mieć serca.
Chcę się wczołgać do dziury i nigdy nie wyjść.
Chcę zmieść swoje istnienie z powierzchni ziemi. Z powierzchni jebanej ziemi.
Biorę głęboki oddech. Trzeba iść.